Zaraz po seansie Star Wars: The Last Jedi, byłem zadowolony. Nie byłem zachwycony, nie uznałbym tego filmu za najlepszy film z serii, ale uważam, że ma parę ciekawych pomysłów. Nawet gotów, byłem się kłócić o jego walory z paroma znajomymi, którzy byli, z każdym mijającym dniem, co raz bardziej na VIII część sagi wkurzeni. Dobrze, że nie napisałem jednak wtedy recenzji, bo nie odzwierciedlałaby ona jedynie to jak bardzo lubię markę i to, że dobrze bawiłem się przez sam fakt, że udało mi się wyciągnąć mojego tatę do kina (bo jedynie Gwiezdne Wojny są w stanie go wyciągnąć na seans).
Emocje kompletnie opadły. Minęło parę miesięcy, a film ten wciąż gdzieś chodził mi po głowie, też przez to, że od czasu do czasu pojawiał się on w moich rozmowach z kumplem, którego znam od dziecka. Znów zaczął mi zaprzątać głowę i stwierdziłem, że popełnił on jeden grzech, który ciężko mi wybaczyć. Przy całym tym przełamywaniu konwenansów i szablonów, na jakich opiera się marka, był to obraz zadziwiająco wtórny. I to w sposób bardzo irytujący, bo skopiował on rzecz, która najbardziej mogła przeszkadzać widzom w The Force Awakens, a jednocześnie stanowiła największą siłę tego filmu. Mówię tutaj o meta narracji. O ile w części VII skupienie się na rozprawieniu się z przeszłością marki miało sens i w moim mniemaniu sprawdziło się naprawdę dobrze, to już w kolejnym filmie, było już trochę nazbyt irytujące. Jednocześnie The Last Jedi niweczy tym samym wysiłek, jaki włożono w nowe otwarcie, które miało zapewnić możliwość pisania kompletnie nowych historii. Tak bardzo koncentruje się na tym, czy są, bądź nie są Gwiezdne Wojny, że zaprzepaszcza wszystkie dobre pomysły jakie pojawiają się w scenariuszu. Cała zabawa, z odniesieniami do poprzedników, w The Force Awakens, miała nas od tego uwolnić.
Zamiast tego Ostatni Jedi z maniakalnym uporem kontynuuje te rozważania, czasami kompletnie na siłę przeciwstawiając się przyjętym wcześniej kliszom. Na tym koncentruje się reżyser, zamiast starać się dostarczyć nam dobrej rozrywki. Próba wejścia do tej samej rzeki, kompletnie się nie powiodła i decyzje, które zostały podjęte w jej wyniku były moim zdaniem błędne. Mało interesująca scena w kasynie i wszystkie wątki z Finnem, które w nic nie wnoszą do filmu, poza jego niepotrzebnym wydłużeniem i dodaniem odrobiny akcji w jego środkowej części. Wynikający z tego wątek miłosny, który pojawia się trochę znikąd. The Last Jedi byłby naprawdę o ciekawszy, gdyby Finn pozostał w śpiączce. Źle użyte pacynki, niewłaściwie oświetlone, wyglądają naprawdę sztucznie i nieprzekonująco. I było to ponoć świadomą decyzją reżysera, który najwyraźniej nie zrozumiał, że w poprzednich filmach wszyscy starali się jak mogli, by praktyczne efekty specjalne sprawiały wrażenie żywych. A jest tego więcej, o czym godzinami może opowiadać, każdy wkurzony fan sagi. Meta narracja przygniata całkiem sprytny film akcji, który gdzieś wciąż jest wśród tego pseudofilozoficznego bałaganu. Najgorsze jest to, że nawet dobre pomysły, w wyniku niezbyt zręcznej reżyserii i montaż, zaczynają się tutaj gubić. Przez to obraz ten wydaje się zimnym, skalkulowanym skokiem na kasę, który odznacza tylko listę rzeczy, które powinny się pojawić.
The Last Jedi i wtedy moja opinia może się jeszcze zmienić. Jak na razie to chciałbym w rzeczywistości zobaczyć więcej filmów jak Rogue One. Nie koncentrujących się tak bardzo na największych epickich bitwach, czy super ważnych bohaterach. Jest to wielkie uniwersum i ma w sobie nie tylko historie o Jedi, które warto opowiadać. Bo wolałbym, aby zamiast filmu o Hanie Solo, ktoś zrobił film o bezimiennym przemytniku, który musi jakoś przeżyć w świecie opanowanym przez Imperium.