Było ok – pomyślałem po seansie. Nie byłem specjalnie zachwycony, czy też zniesmaczony. Dostałem mniej więcej to, czego się spodziewałem. Jest to film, który widziałem już niejednokrotnie, szczególnie w wykonaniu Marvel Studios, które formuł na przyszłe odcinki swojej serii, ma już praktycznie wypracowaną do perfekcji. Bez większych zmian, może produkować, kolejne, całkiem strawne opowiastki, zarabiające setki milionów dolarów. Wtórność to największy grzech Czarnej Pantery i przez to zaczynam zastanawiać się, kiedy znudzą mi się te ziemniaczki z kotlecikiem, które serwuje ta część Disneya.
Internetowe recenzje Black Panther charakteryzowały się wysokimi notami i bardzo pozytywnym odbiorem. Jestem je w stanie zrozumieć, bo jest to jeden z pierwszych czarnoskórych superbohaterów, który nie występuje w komedii, czy filmie epatującym wysoką dawką kiczu. Jednak na mnie, jako mieszkańcowi kraju, któremu brak kolonialnej przeszłości i człowiekowi, który przy odpowiednim oświetleniu mógłby udawać ducha, bądź zombie, ze względu na brak kontaktu z promieniami słonecznymi, nie zrobił większego wrażenia. Dla wielu zachodnich odbiorców, będzie to zapewne wydarzenie równie ważne, jak premiera pierwszego filmu z Iron Manem, który pokazał, jak robić kino super bohaterskie, nadając ton późniejszym produkcjom Marvela.
Mamy tutaj do czynienia z typową podróżą bohatera (ang. heroe’s journey). Archetypową historią, którą możemy spotkać w wielu legendach, i o którą opiera się większość filmów akcji. Charakteryzuje ją dość rozpoznawalny schemat. Przed herosem postawione jest wyzwanie, które okazuje się zbyt ciężkie do przezwyciężenia za pierwszym razem, stąd strącony z piedestału protagonista, musi zmierzyć się z wrogiem po raz kolejny, tym razem odnosząc zwycięstwo. Jednocześnie proces ten powoduje, że dowiaduje się on czegoś o świecie i o sobie samym.
Rozwiązanie takie nie jest złe, sprawdza się w większości filmów akcji, nadając im przyjemny rytm. Problem polega na tym, że tym razem, w żaden sposób nie przyprawiono tej zużytej mocno formuły. Czarna Pantera jest przez to bardzo surowa i sztampowa, niczym nie zaskakuje. Zwroty akcji da się bez większego problemu przewidzieć, bo scenariusz jest od pierwszych minut kompletnie przejrzysty. Kiedy w początkowych ujęciach, widzisz młodego chłopca, wiesz dokładnie co się z nim stanie w przyszłości, podobnie jak to czemu będzie służył zaprezentowany parę scen później wodospad. Nie zaskakuje też ustrojstwo, które na końcu służy do pokonania filmowego łotra. Gdy pojawi się ono na ekranie się na ekranie, wiesz od razu jak będzie wyglądał finał. Wtórny scenariusz nie stanowił wcześniej dla Marvela problemu. Tutaj jednak i pozostałe elementy koktajlu zdają się być równie powtarzalne, przez co mieszanka jest średnio smaczna.
Znów, niczym specjalnym nie wyróżnia się muzyka. Po seansie nie byłem w stanie powiedzieć, czy coś grało w tle, a już na pewno nie potrafiłbym zanucić żadnego motywu muzycznego obecnego w tym obrazie. Najlepsze co mogę o niej powiedzieć to, że pasuje i nie przeszkadza.
Ciężko jest też zachwycać się efektami specjalnymi, które nie wychylają się poza pewien lekko plastikowy standard. Oznacza to, że nie mogę powiedzieć by były przerażająco niekompetentne, ale nie są też specjalnie przekonywujące. Mam wrażenie, że od pewnego czasu nie robimy w tej kwestii większych postępów, a jedyne co się zmienia, to ich stale malejąca cena. Filmy marvela nigdy nie potrafiły zbyt dobrze ukrywać swojego CGI i tutaj jest podobnie. Interesujące są scenografie i projekty strojów bazujące na kulturze afrykańskiej i aż szkoda, że nie uświadczyliśmy więcej scen w samej stolicy Wakandy, prezentujących więcej unikatowej architektury tego miejsca. Zamiast tego, sporo jest jaskiń i dość standardowo wyglądających przyszłościowych laboratoriów.
Nie jestem więc w stanie wykrzesać w sobie zbyt dużego entuzjazmu także jeśli chodzi o sceny akcji, bo są one praktycznie utopione w efektach komputerowych. Można się przy tym dobrze bawić, ale mnie pomału nudzi generowana przez maszyny liczące kaskaderka. Wszystko jest oczywiście zrobione profesjonalnie, ale nie wyróżnia się specjalnie na tle tłumu. Standard w filmowym przemyśle.
Aktorsko Black Panther też spisuje się dobrze, ale jednocześnie nie powiedziałabym, by ktoś tu się jakoś wyjątkowo popisał. Grający Killmongera, Michael B. Jordan, staje na głowie, by jego bohater dał się polubić i nawet mu się to udaje, bo wypada lepiej niż trochę nudnawy Chadwick Boseman grający postać tytułową. Jednak nie powiedziałbym, że będę ową rolę wspominał równie dobrze, co choćby Kurta Russella jako Ego, albo Michaela Keatona, w roli przerażającego Vulture’a. Nie da się zaprzeczyć za to, że postacie drugoplanowe, w szczególności kobiece jak Danai Gurira odgrywająca generał Okoye i Letitia Wright, wcielająca się w siostrę Pantery – księżniczkę Shuri, są ogólnie bardziej interesujące niż główny bohater w trykocie. Choć mam wrażenie, że jest to świadectwo tego jak słabo napisany był T’Challa, niż tego z jak wyjątkowymi występami mamy do czynienia.
Należy też zauważyć, że pisząc dialogi scenarzyści popełnili jeden z kardynalnych błędów kina, gdzie dużo o problemach mówią, a niewiele ich pokazują. Stąd pojawiające się na ekranie postacie dużo mają do powiedzenia na temat uchodźców, czy pomocy humanitarnej, którą ma zająć się Wakanda, a niewiele na ten temat jest na ukazane. Zapewne wiedzę na temat chaosu panującego w Afryce powinniśmy czerpać z mediów, podobnie rzecz się ma z rasizmem w USA, ale miło byłoby gdyby film trochę się tymi obrazami z nami podzielił. A tak w Czarnej Panterze, dostajemy lekko wykastrowaną, Disney’owską wizję świata. Przez to, choć reżyser stara się tutaj żonglować paroma tematami, to żadnego nie realizuje w pełni. Przewijają się tu wątki izolacjonizmu, zdrady w rodzinie, czy problemów rasowych, ale żaden nie zostaje właściwie rozwinięty. Dostajemy więc scenariusz bardzo tematycznie nijaki, który w dodatku aż prosi się o jakieś mocniejsze przesłanie. A miejsca ci tutaj na to dostatek, bo film trwa ponad 2 godziny, a jego hasłem przewodnim w pewnym momencie staje się puste Wakanda forever.
Mimo całego mojego narzekania, da się ten film lubić i jeszcze kompletnie złej produkcji w tej serii nie było. Problem w tym, że jak na tak późny występ w ciągu filmów z Uniwersum Matvela, jest to obraz wyjątkowo przeciętny. Gdyby miał on premierę niedługo po Iron Manie, to pochwały jakie zbiera, byłyby trochę bardziej uzasadnione. Dzisiaj, widzieliśmy sporo o wiele lepszych realizacji opartych na komiksach. Ba, nawet Harcerzyk Ameryka, ma na swoim koncie przynajmniej dwa bardziej prowokujące i interesujące występy niż to co zobaczyliśmy w Black Panther. Jest to bardzo zachowawcza produkcja, a ja zdecydowanie nie jestem widownią, dla której została napisana. Stąd, jeśli się rozpędziłeś i oglądasz wszystkie filmy z tej serii jak leci, to możesz i o ten zahaczyć, a z drugiej strony, jeśli szukasz jakiegoś pretekstu na to, by w końcu któryś odpuścić, ta superprodukcja może okazać się akurat dobrym wyborem na to by obejrzeć ją w późniejszym terminie na jakimś domowym sprzęcie.