Nie określiłbym siebie mianem fana horrorów. Nie wyszukuję filmów z tego gatunku, nie widziałem wszystkich klasyków i jakoś nie spieszy mi się by nadrobić zaległości. Istnieją ważne horrory, które specjalnie mi się nie podobały (jak Lśnienie Kubricka), ale też takie, które zdecydowanie wylądowałyby na mojej liście najlepszych filmów, jakie widziałem. Jeśli pojawia się dyskusja na temat gatunku, nie mogę się powstrzymać, by nie wspomnieć jakim arcydziełem jest dla mnie The Thing Carpentera. Nie jestem też miłośnikiem tanich strachów i flaków.
Oceniając film grozy, często wybieram nietypowe dla gatunku elementy, które mi się w nim podobały. Dlatego przed lekturą Wiedźm, komiksu napisanego przez Scotta Snydera, znanego choćby ze scenariuszy Batmana w cyklu TheNew 52, zastanawiałem się, czy jestem odpowiednią osobą, by zabrać się za ocenianie tego dzieła. Bo straszenie w komiksie jest trudne, nie można tu polegać na upiorach wyskakujących z szafy, a potworowi pojawiającemu się na stronie, można się dokładnie przyjrzeć.
Pierwotnie Wiedźmy ukazały się w zeszytach, nakładem wydawnictwa Image Comics, w roku 2014. Wydanie zbiorcze pojawiło się już rok później. W tym czasie Snyder po uszy tonął w robocie zleconej przez DC i był raczej zapracowanym człowiekiem. Za rysunki z kolei odpowiada Mark Simpson, kryjący się pod pseudonimem Jock. Kolor dodał do nich Matt Hollingsworth. Spoglądając na to jaką ogólną jakość prezentuje sobą książka, zespół ten gra całkiem dobrze. Wydaje mi się jednak, że w dziele namieszał nieubłagany wróg każdego zapracowanego twórcy – czas.
Komiks opowiada historię rodziny Rook, grupy osób mierzącej się z tragedią, która spowodowała, że przeprowadzili się do małego, spokojnego miasteczka Litchfield. Oczywiście szybko okazuje się, iż nie można łatwo uciec przed kłopotami, a mieścina wcale nie jest taka cicha i niewinna jak można było się spodziewać. Ciężko nie zauważyć tu pewnej kliszy typowej dla horroru/thrillera, jednak nie jest ona zbyt uciążliwa dla czytelnika. Dzieje się tak dlatego, że przedstawiono tutaj historię o rodzicielstwie i tym jakie „koszmary” stawia ono przed ludźmi. Także o trudnych wyborach z nim związanych. Ale może też dlatego, że nie jest to specjalnie obszerny tomik i przy 192 stronach, jego pochłonięcie nie zabiera zbyt wiele czasu.
Opowieść przedstawiona na kartach komiksu nie jest specjalnie odkrywcza, ale została sprawnie przedstawiona. Dialogi płyną naturalnie, a od strony graficznej komiks nie odstręcza. Powiedziałbym, że jest to solidna rzemieślnicza robota pod każdym względem. Z tym, iż jednocześnie nie ma tu specjalnie nad czym się rozwodzić, bo dzieło wydaje się odrobinę zbyt krótkie. Oryginalnie całość zamykała się w 6 zeszytach. I format ten daje naprawdę niewiele czasu na to, by poznać bohaterów komiksu i ich środowisko.
O ile jeszcze protagonistom historii, w szczególności Sailor i jej ojcu, poświęcono wystarczającą ilość czasu, to już ich otoczenie jest trochę zbyt słabo zarysowane. Brak tu miejsca na rozbudowanie intrygi, przez co elementy, które mogłyby być zaskakujące, stają się trochę zbyt płaskie. Tajemnica, czyli teoretycznie clue komiksu, nie ma nawet kiedy się rozwinąć. Wszystko dzieje się zbyt szybko. Są nawet momenty, które zdają się być pośpieszone i narysowane w jak najbardziej skrótowy sposób. Szczególnie zdziwiony byłem, kiedy według jednego z dialogów, od pewnego wydarzenia miały minąć tygodnie, ale czas jaki odczuwalny był w komiksie nie przekraczał paru dni i gdyby nie tekst w dymku, może powiedziałbym, że wydarzenia rozgrywają się dzień po dniu. Historia kończy się na tyle szybko, że zdaje się być jedynie wstępem do większej całości. Wciąż istnieje możliwość, że powstanie 2 tom, co nawet sugeruje zresztą stopka redakcyjna.
Nie jestem też zachwycony tym jak wyglądają tytułowe potwory. Wiedźmy nie są zbyt straszne same w sobie. Szare wysokie istoty, nie mają zbyt odkrywczego projektu, a jedyny element, który jest w nich oryginalny, para egzotycznie umiejscowionych oczu, jakoś gubi się w rysunkach Jocka. Wiem, że jednym z silniejszych elementów jakich można użyć w horrorze, jest pewne niedopowiedzenie, jednak w przypadku stylu graficznego, który wybrano dla tego komiksu, nie zawsze się to sprawdza. Pojawił się nawet jeden, czy dwa panele, których cel artystyczny pozostaje do teraz dla mnie zagadką.
Muszę jednocześnie zaznaczyć, że nie jest to brzydki komiks i Matt Hollingsworth pokusił się nawet o dość ciekawy zabieg podczas nakładania koloru. Oprócz plam w naturalny sposób ograniczonych konturem, warstwa koloru zawiera też abstrakcyjne rozbryzgi, które stają się tym intensywniejsze im straszniejsza i bardziej niepokojąca ma być scena. Pomysł godny pochwały, choć mam wrażenie, że są momenty, w których delikatnie może to przeszkadzać w odbiorze rysunków.
Oprócz tego nie podobało mi się parę rzeczy, które mogą być jedynie przypadłością polskiego wydania. Słowa w dymkach wyglądają dobrze, widać jednak, że wydawnictwo ma problem ze składem tekstu w paru miejscach. Wiedźmy mają parę kartek, które zawierają klasyczny układ tekstu, jak w książce i tu jego skład zawodzi. Wygląda to źle i czyta się ciężko. Przebrnięcie przez posłowie autora, zajęło mi chyba więcej niż przeczytanie całej reszty komiksu, może przymknąłbym na to oko, gdyby nie fakt, że wewnątrz komiksu znajduje się jedna strona, która ma imitować książkę dla dzieci i bardzo mnie ona drażniła. Ze względu na pewne elementy składu tekstu, które można by – mam wrażenie – zrobić lepiej. Choć może wynikać to z tego, iż jestem wyjątkowo wyczulony na tego typu rzeczy, z racji mojej dotychczasowej edukacji, swego czasu trochę sam męczyłem się ze składem tekstu.