Czytając drugi tom Monstressy, znowu naszła mnie ochota by podzielić się wrażeniami w formie prozy. Tak, by po raz kolejny łatwiej było Wam zrozumieć uczucia jakie się we mnie kołatały gdy czytałem to dzieło. Stąd też muszę powtórzyć zabieg, który zastosowałem w przypadku tomu pierwszego, którego recenzję polecam przeczytać w pierwszej kolejności. Ostrzegam! Poniższy akapit reprezentuje najgorsze cechy amatorskich powieści fantasy. Jeśli nie chcecie by rozbolała was głowa, polecam pominąć tekst napisany kursywą i przejść do dalszej części recenzji.
Marysue wyciągnęła palec wskazujący w kierunku szczytu wyrastającego z ziemi nieopodal miasta. – Jak nazywacie tą górę, panie góralu? – zapytała. – To Makatakutalafaka – odpowiedział, stary, trochę niewyraźnie naszkicowany góral. Najwidoczniej nie był on ważną dla istnienia wszechświata personą, bo stwórca poskąpił mu cech, które wyróżniałyby go z tłumu. – Makat… Czy ta nazwa ma jakieś znaczenie dla twojego ludu, góralu? – zmieniła temat bohaterka, zręcznie wybrnąwszy z językowego łamańca. – Nie. To po prostu Makatakutalafaka. – odpowiedział bez zająknięcia starzec – To słowo nie ma żadnego znaczenia. Przodkowie bardzo dbali o marketing i pomyśleli, że te nazwy będą dobrze wyglądały w ulotkach dla turystów. Brzmi egzotycznie. – Wytłumaczył baca, wyciągając z za pazuchy plik zgrzebnie wyciętych kawałków papieru, z wyrysowanymi mapkami, które doskonale opisywały zalety okolicy.
– Mamy jeszcze Gratukatufaku. O tamten szczyt to Bikotaluatumazu, a ten Fatafakumalumale… a ten to… – Marysue musiała skinieniem dłoni przerwała bełkot, którego już nie mogła znieść – Madafaka, Grandmafaka, Brodafaka, Fatafaka – Powiedziała bez zająknięcia, wskazując kolejne szczyty. – Od dzisiaj tak będą się one nazywać. Będzie łatwiej zapamiętać. – Rzekła bohaterka, i uśmiechnęła się, w świadomości, że dzięki mocy jaką zapewnił jej status protagonistki, właśnie jej słowa uczyniły ten świat lepszym dla tysięcy czytelników śledzących jej przygody. Po czym w milczeniu, wraz z niewyraźnym, ale dość rozczarowanym góralem, podążyli w kierunku szczytu, który teraz zapewne nazywał się już Unclefucker.
Ciężko się przy recenzowaniu kolejnej części, wciąż ukazującego się, cyklu nie powtarzać. Pewne rzeczy się nie zmieniają, choć nie wiem jakbym sobie tego życzył. Gdy kartkowałem po raz pierwszy drugi tom Monstressy, zatytułowany Krew, tliła się we mnie wciąż nadzieja, że będzie lepiej. Że całą tą niepotrzebną ekspozycję i kulawe dialogi z niej wynikające, mamy już za sobą i przejdziemy do sedna historii. Że pożegnamy ściany tekstu upchnięte w komiksowych dymkach, nieumiejętnie zamaskowane pod płaszczem konwersacji.
Najwyraźniej moje nadzieje były płonne. Już po pierwszych 10 stronach niezdarna nawałnica zwrotów, mających pomóc w budowie świata, doprowadziła mnie do stanu, w którym musiałem na chwilę zamknąć komiks i policzyć do 10. Wciąż mamy do czynienia z tym samym bełkotem, reprezentującym poziom tanich, groszowych powieści fantasy, które nie mają jednak w sobie za grosz przyjemnego campu. Jest to materiał, któremu zupełnie brak samoświadomości, jest jak zwierze, które pchane pierwotnym instynktem miota się starając się dostarczyć nam wszystkie informacje jakie posiada bez względu na ich przydatność w tej historii. Dostajemy więc dalszą część pompatycznej opowiastki, której główna bohaterka zapewne gdzieś, kiedyś, uratuje ten fantazyjny padół, w którym zamieszkuje.
Marjorie Liu stara się za wszelką cenę przekazać jak najwięcej z tego co wymyśliła na temat swojego autorskiego uniwersum. Problem w tym, że brak jej w tym wprawy i subtelności. Przez to materiał jest bardzo ciężki w odbiorze i potrafi być wręcz nudny. To co sprawdziłoby się w książce, niekoniecznie musi zadziałać w przypadku komiksu i Monstressa jest tego doskonałym przykładem. Powoduje to też poważne problemy z tempem w jakim opowiadana jest historia. Spędzamy zdecydowanie zbyt wiele czasu na przygotowaniach do przygody, a ona sama przemyka gdzieś bardzo szybko, jakby była w pośpiechu zamknięta by całość mogła zmieścić się w określonej ilości stron tworzących tom. Brak tu dobrze zbudowanego napięcia i całość sprawia wrażenie mało istotnego wątku pobocznego, choć w rzeczywistości ma bezpośredni związek z ważnymi wydarzeniami z przeszłości.
Na powolne tempo mają także wpływ rysunki Sany Takedy. Odnosiłem wrażenie, że niektóre kadry nie zostały właściwie przemyślanie i pojawiły się na stronie tylko po to, by ją bardziej wypełnić. Zauważyłem też, że jeden żart, który próbowała przekazać scenarzystka, został spalony przez umieszczenie kadrów w złej kolejności. Puenta żartu pojawiła się zdecydowani zbyt późno, by mieć zamierzony efekt. Pomimo tego, że Monstressę można chwalić za bardzo ładną oprawę graficzną, wyłapałem znów sporo momentów, w których miałem wrażenie, iż rysowniczkę nagle ogarnęło lenistwo.
Najgorszy z nich, to kar, w którym maskotka serii, lisiczka – Kippa (specjalnie dla was przewertowałem komiks by znaleźć jej imię) trzyma w dłoniach klucze oczkowe (specjalnie dla was sprawdziłem jak się nazywa taki rodzaj kluczy, bo już odruchowo miałem napisać klucze nasadowe, a byłby to błąd), które nie przeszły dalej niż przez fazę pierwszego szkicu. Niekształtne zlepki kresek naprawdę przykuły moją uwagę.Przyglądałem się temu obrazkowi przez dobre 5 minut, zastanawiając dlaczego żaden edytor nie zwrócił na to uwagi. Zresztą, szkicowych elementów jest znacznie więcej, jeśli dokładniej zaczniesz się przyglądać tłom. Takie elementy psują pierwsze, dobre wrażenie, gdy raz zburzy się złudzenie tego, że jest to żyjący świat, a nie tylko zbitek rysunków, czytelnik zaczyna wyłapywać co raz więcej tego typu niedopracowanych elementów. Już wolałbym, by całość była gorzej narysowana, ale bardziej spójna.
Muszę przyznać, że widać pewną poprawę w projektowaniu stron. Stały się one odrobię mniej tłoczne (stąd też moja pozytywna reakcja, kiedy po raz pierwszy przewertowałem komiks), choć wciąż wiele im brak do ideału. Wciąż przeszkadzają w tym wykłady profesor Tam Tam, pojawiające się pomiędzy rozdziałami, które już wcześniej opisywałem jako ściany tekstu. Choć mam wrażenie, że autorki pod koniec procesu twórczego zaczęły orientować się, że forma w jakiej przekazują informacje nie jest zbyt przystępna, bo w pewnym momencie zamieniły komiksowe chmurki na bardziej czytelną formę, przypominającą książkę. Może w kolejnym tomie wykłady przyjmą właśnie taką, bardziej przejrzystą postać, bo obecnie, kiedy się pojawiają, najchętniej bym je kompletnie pominął. Nie zawierają zazwyczaj jakichś przydatnych informacji, a ich lektura jest bardzo męcząca.
W skrócie Monstressa, Tom 2: Krew, to kontynuacja, która wiernie podąża szlakiem wyznaczonym przez swojego poprzednika. Mi, ani tom pierwszy, ani drugi, nie przypadły specjalnie do gustu. Wciąż uważam, że jest to bardzo grafomański komiks, po który sam bym nigdy nie sięgnął. Jeśli spodobało Ci się Przebudzenie, to zapewne i tą odsłoną się nie zawiedziesz. Dla mnie przebrnięcie przez kolejne przygody nastoletniej Maiki Półwilk było katuszami. Kląłem na głos niejednokrotnie przewracając kolejne strony. Znów przeżyłem zawód, bo starałem się bardzo pozytywnie podejść do tego komisu (w końcu myślałem, że całą przyciężkawą ekspozycję mam już za sobą). Jak to mówią: do 3 razy sztuka, może w kolejnym tomiku znajdę coś co mi się spodoba. Na razie serdecznie tej serii NIE polecam.