Po obejrzeniu innego tegorocznego hitu Marvela – Captain America: Civil War, miałem wrażenie, że formuła, którą zwykły nas karmić adaptacje komiksów tej stajni potrzebują odświeżenia. Wydaje mi się, że w pewnym sensie Doctor Strange był wstanie trochę nimi wstrząsnąć, przynajmniej jeśli chodzi o stronę wizualną dzieła. Jest to zdecydowanie udana próba wprowadzenia nowego bohatera do tego filmowego uniwersum, którą mogę określić jednym słowem – Harmonia.
Nie jest to jednak rodzaj harmonii, który zachowywałby się spokojnie, czy prowadził jakiś pretensjonalny monolog, na którym większość widowni odpłynęła by w objęcia Morfeusza. Z pewnością jednak podczas seansu można mieć wrażenie, że gdzieś nam się w międzyczasie przysnęło. Wciąż mamy do czynienia z filmem akcji, więc nie jest to obraz zbyt głęboki i skomplikowany, choć przyprawionym sporą dawką mistycyzmu i filozofii. Nie jest ona jednak kompletnie sucha i twórcy doskonale rozumieją, że mają do czynienia z medium wizualnym, co oznacza, że potrafią opowiadać obrazem. I w tym momencie na scenę wkraczają efekty specjalne.
Zazwyczaj jestem zły na to, jak wykorzystywane są dziś komputerowe efekty w filmach. Głównie dlatego, ze nie często wydają się one zbędne. To co osiąga się dziś za pomocą komputerów, wielokroć wygląda gorzej i kosztuje więcej niż rzeczy możliwe za pomocą makijażu, protetyki, albo kukiełek i marionetek. Komputer powinien pomagać nam wtedy, kiedy nie możemy tego zrobić inaczej, a końcowe doznanie powinno być jak najbardziej naturalne. I z właśnie takim wykorzystaniem grafiki komputerowej mamy do czynienia w przypadku Doctora Strange’a. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć momenty, które wydawały mi się nienaturalne, w filmie, który bombardował mnie przez prawie 2 godzinny seans, setkami efektów wizualnych. Jest to też jedna z niewielu produkcji, która faktycznie zyskuje w 3D i na której nie żałowałem, że zapłaciłem dodatkowe pieniądze, za projekcję właśnie w takiej formie. Pomagają w tym nasycone kolory, a także głębia i przestrzenie, pojawiające się w obrazie. Wizualnie film ten jest wręcz genialny i nie mamy zupełnie wrażenia, że ekipa nad nim pracująca marnuje w jakikolwiek sposób nasz czas.
Pomaga w tym też scenariusz. Jak już wspominałem, nie grzeszy on skomplikowaniem, jednak też nie przeszkadza nam w delektowaniu się akcją. Nie można też do końca powiedzieć, że jest kompletnie banalny i potrafi kompetentnie budować trójwymiarowe postaci. Podporządkowuje się jednak akcji, przez co zyskujemy harmonię. Obraz i historia łączą się tutaj w spójną całość. Narracja prowadzona jest sprawnie i niesłychanie płynnie, Doctor Strange praktycznie się nie zatrzymuje, ale jednocześnie nie nuży, ani nie sprawia, że czujemy się zagubieni jak w przypadku Batman v Superman (moim zdaniem nawet wersja reżyserska tego filmu nie rozwiązuje żadnych problemów tego filmu, a czyni go jedynie dłuższym). Mimo iż mamy tu do czynienia z kinem akcji, to główny bohater rozwiązuje większość problemów, za pomocą swojego intelektu. Nie jest tu nawet jeszcze zbyt potężnym magiem i przeciwnicy, z którymi się mierzy, są zdecydowanie bardziej sprawni w swym rzemiośle. Kończąc rozważania fabularne, to nawet jeśli pojawiają się jakieś dziury fabularne, to nie są one na tyle zauważalne, że wyrywają nas ze świata, którym jesteśmy karmieni.
Można by mieć co prawda parę zastrzeżeń, że mamy znów do czynienia z historią początków postaci, jednak Steven Strange, jest na tyle mało znanym bohaterem, a jego historia różni się jednocześnie na tyle od innych herosów, że z większość widowni, w tym ja, z łatwością to przełknie. Zapewne komiksowi puryści przyczepią się też do pewnych zmian, jakie spotkały niektóre postacie, jednak mam wrażenie, że były one konieczne, zważywszy na to jak mocno rasistowskie byłoby dzisiaj, przedstawienie niektórych z nich, w tradycyjny sposób. W czasach, kiedy Marvel zaczynał swoją działalność, pewne archetypy były społecznie akceptowalne, dziś jednak są już nie do pomyślenia, stąd zmiany. Niby można by to zrobić inaczej, ale mi jako kolejnemu białemu nerdowi, za bardzo zmiany nie przeszkadzały, też ze względu na moją, jedynie pobieżną, znajomość oryginału.
Stąd też nie mogę narzekać na obsadę. Aktorzy zdecydowanie spisali się w swoich rolach i stoję murem za wyborami jakie podjęło studio w obsadzaniu kolejnych ról, nawet za tymi bardziej kontrowersyjnymi. O ile kiedy pojawiały się pierwsze wieści na temat tego, że Benedict Cumberbatch ma wcielić się w rolę Doktora (Doctor Who?), przywodziły mi na myśl parę lepszych kandydatów, to po seansie stwierdzam, że aktor znany choćby z serialowego Sherlocka, spisał się na medal i teraz przez dłuższy czas będę miał trudności z wyobrażeniem sobie innej twarzy dla tej postaci. Choć łatwo wyczuć wpływ jaki miał Robert Downey Jr. na to, jak przedstawia się bohaterów w uniwersum Marvela, to postać Strange’a stoi na własnych nogach i zdecydowanie radzi sobie samodzielnie. Drobne zmiany w stosunku do komiksowego pierwowzoru nie są rażące. W dodatku nie mogę się doczekać aż pojawi się on w innym nadchodzącym filmie, bo interakcja pomiędzy bohaterem, który pojawiał się choćby w Avengers i Doktorem, to czyste komediowe złoto.
Podsumowując, to warto wybrać się na Doctora Strange’a do kina. Nie tyle stanowi on rewolucję w komiksowych filmach, co ewolucję formuły, która do niedawna nieźle się sprawdzała. Nie ma tu za wiele fabularnego, czy wizualnego nowatorstwa (wadziłeś Incepcję, to pomnóż ją razy 10), jest jednak maestria i przepych. Wszystko jest na swoim miejscu i współgra, muzyka i fabuła pełnią tu w pewnym sensie służalczą formę w stosunku do obrazu i zupełnie mi to nie przeszkadzało. Jest to przyjemna jazda, warta by poświęcić na nią parę chwil.